Search
Generic filters
Po godzinach

Po godzinach… z Prezesem Krzysztofem Szusterem

Z radością wracamy do naszych spotkań z członkami Stowarzyszenia, a nową odsłonę cyklu zapoczątkowanego przez moją poprzedniczkę, Julię Bromberek, otwieram spotkaniem z naszym Prezesem.

PIB: Pańska praca w ZASP – bycie Prezesem jest niezwykle absorbujące – pochłania dużo czasu, myśli i emocji – czy po wyjściu z pracy odpoczywa Pan, czy od ZASPU nigdy się nie odpoczywa? Prezesem się jest 24 godziny na dobę…

 KS: Niestety ma Pani rację: będąc od 6 lat w Zarządzie Głównym, a potem na stanowisku Prezesa, nie ma się czasu na cokolwiek. Nawet gdyby ułożyć sobie czas urzędowania na przykład na trzy, czy nawet cztery dni w tygodniu , to i tak od razu nie wiadomo które dni wybrać. Zawsze coś wypada niezaplanowanego; Nagły telefon z sekretariatu i często słyszane słowa: „proszę przyjechać tu i tu bo to niezwykle ważne dla ZASP i całego środowiska”. I wszystko trzeba rzucić… Bo to naprawdę ważne. Do tego dochodzą pożegnania koleżanek i kolegów – tu ani oni  ani my nie wybieramy terminów. A to jest szczególnie istotne nie tylko z powodu oddania hołdu odchodzącym, ale przede wszystkim, ważne dla rodziny i dla środowiska. Na pogrzebach osób znanych zjawiają się tłumy, a na tych, których świetność już przebrzmiała… brakuje  chętnych do pożegnań. Przykre, ale prawdziwe. Bardzo często przez ostatnie lata nie tylko żegnałem artystów, ale i zajmowałem się całą organizacją tych uroczystości. Są chwile przyjemne, wzruszające, ale nie mniej absorbujące i zawsze kosztem życia prywatnego. Uroczyste premiery, jubileusze, wręczenia odznaczeń, zebrania w oddziałach terenowych i szalenie wyczerpujące rozmowy z decydentami-organizatorami, którzy postanawiają przestać dotować ten czy inny teatr – to moja codzienność. Takie wyjazdy trwają po kilka dni. Często jestem poza domem, ale pomimo zmęczenia to ogromna frajda, jak się uda cokolwiek załatwić. Tak było choćby z Teatrem Dzieci Zagłębia, Teatrem w Zabrzu, w Lublinie, w Łodzi,  w Krakowie , czy w Legnicy… i w kilku innych, gdzie udało się przekonać Zespół lub organizatora do zmiany stanowiska. A do tego codzienna konieczność czytania przepisów, ustaw, podpisywania i akceptowania setek dokumentów, listów gratulacyjnych, pism, odpowiedzi etc., etc.

PIB: Zanim został Pan Prezesem zajmował się Pan nie tylko reżyserią i  pracą w radiu, ale przede wszystkim tym,  co teraz musiało trochę zejść na plan dalszy i stało się Pańskim hobby – powozami…

KS: Wtedy było bardzo przyjemnie i komfortowo. 14 lat temu przekazałem prowadzenie firmy synowi. Stałem się wolnym człowiekiem. A kiedy – naprawdę przez przypadek – poprowadziłem walne zebrania naszego stowarzyszenia i zaangażowałem się w prace w Fundacji Artysty Weterana, nagle zaproponowano mi wejście do Zarządu Głównego. Potem wybrano mnie na wiceprezesa, potem odejście Pawła Królikowskiego i już prezesowanie. I tak do dzisiaj. Ale ja się nie skarżę, tylko odpowiadam na Pani pytanie, aby zobrazować kompletną niemożność realizowania nie tylko swojego hobby, ale i brak czasu na pracę w radio czy w teatrze. Niestety bardzo też cierpi na tym również moja najbliższa rodzina.

No dobrze, nie o tym mieliśmy rozmawiać. W moim życiu zawsze ważne były konie, psy, motocykle, a teatr tak się jakoś zdarzył po drodze. Pochodzę z rodziny – tak ze strony mamy jak i taty – hodowców koni i artystów. Odkąd pamiętam w naszym domu bywali aktorzy. Bardzo ich nie lubiłem, bo mówili zawsze tylko o sobie i zawsze na coś narzekali. Za to koniarze – stajnie, to był magiczny, cudowny pogodny świat.

Dziadek był dyrektorem stad ogierów po wojnie. Miałem więc nieograniczony dostęp do stadnin i stad ogierów w całej Polsce. Od dziecka jeździłem konno. Jako młodzik trenowałem w warszawskiej sekcji jeździeckiej Legii a potem uczyłem się na dżokeja na Służewcu. Po wakacjach w 10 klasie z małego chłopczyka nagle stałem się rosłym mężczyzną: wyrosłem i przybrałem na wadze – z tego powodu nie zostałem dżokejem.

Po maturze  złożyłem papiery do PWST na SGGW i do Szkoły Cyrkowej w Julinku. Dostałem się na zootechnikę i… do szkoły cyrkowej. Mama, jak się dowiedziała o cyrku, pojechała  do Julinka i zabrała moje papiery. Niestety już wtedy statystowałem u Adama Hanuszkiewicza w Narodowym i w Powszechnym; spędzając całe dnie na próbach nie miałem czasu na studiowanie. Wywalili mnie po pierwszym roku, ale zdałem ponownie i… dalej pochłonięty byłem teatrem. Wtedy to po raz pierwszy wykorzystałem swoje umiejętności: jazdę konną, tresurę zwierząt i jazdę wyczynową na motocyklu (mój tata był rajdowcem). Udział w filmach jako kaskader, tresura psów w filmach i w Teatrze Małym, szaleństwa na motocyklu jako Goplana  czyli Balladyna w Narodowym… Cały czas (w tak zwanym międzyczasie) miałem możliwość – dzięki tacie – udoskonalać swoją własną koncepcję hodowli koni. Tata prowadził spółdzielnię rolniczą w Cybulicach pod Warszawą. Władze spółdzielni pozwoliły mi zakupić cztery klacze hodowlane. Zaźrebiałem je według własnego pomysłu. Zapraszałem kolegów z teatru: Marcina Sławińskiego, Wiktora Zborowskiego, Marka Siudyma, Krzysia Kolbergera, czy Witka Dębickiego i włóczyliśmy się konno po Puszczy Kampinoskiej. Tam też sprawiłem sobie pierwszą bryczkę i zaprzęgałem do niej – już przeze mnie wyhodowanego – ogierka Eryka . Zapraszałem koleżanki i popisywałem się przed nimi swoimi zdolnościami powożącego. A pośród nich najważniejsza była dla mnie pewna młodziutka balerina z warszawskiego Teatru Wielkiego, Ewunia Głowacka. W wolne poniedziałki odbywaliśmy długie przejażdżki powozem po całej puszczy.

Tak sobie żyłem beztrosko zarabiając ogromne pieniądze w „Balladynie” i w „Miesiącu na Wsi” i co roku zdawałem do warszawskiej szkoły teatralnej… a chroniąc się przed obowiązującym młodych mężczyzn wojskiem, studiowałem zootechnikę. Doszedłem nawet do trzeciego roku.

Wreszcie za piątym razem dostałem się na wydział aktorski łódzkiej szkoły filmowej.

Po pierwszym roku nasz opiekun Jan Machulski zaproponował mi rolę księcia Werony w plenerowym spektaklu na zamojskim rynku. A ja mu zaproponowałem, że zagram tę rolę na koniu. Moje klacze z Cybulic były w tym czasie ze źrebakami, więc pojechałem pod Koszalin do Białego Boru, gdzie kupiłem wierzchowca o imieniu Karny (nazwałem go Bolkiem) wydając całą sumę odłożoną i na konia i na transport. Wsiadłem więc na jego grzbiet i w ciągu 2 tygodni dojechałem do Zamościa. Przez cały drugi i trzeci rok „dojeżdżałem” z Warszawy do  Łodzi w niedzielę i z powrotem w sobotę konno (120 km). Na miejscu byłem zawsze o świcie . Cudnie było kiedy Bolek od  godz.7:00 w poniedziałki stał uwiązany do latarni pod salą baletową, w której jego właściciel był męczony przez Jankę Niesobską zajęciami z baletu.

Po szkole trafiłem do Teatru Rozmaitości i tam też poznałem wspaniałego kolegę, aktora Zbigniewa Prusa-Niewiadomskiego. Ten wybitny znawca historii jeździectwa, powożenia, specjalista od powozów historycznych, zaraził mnie pasją zbieractwa. Ponieważ ani ja, ani on, nie graliśmy głównych ról, mieliśmy dużo czasu na przesiadywanie w bufecie. Chłonąłem jego opowieści i wiedzę w każdej wolnej chwili. I tak to  się zaczęło.
Postanowiłem kolekcjonować stare powozy. Po rodzicach odziedziczyłem na Saskiej Kępie kilka garaży. A garaż – jak sama nazwa wskazuje – służy do przechowywania powozów (śmiech). Tam też zacząłem przechowywać moje bryczki.

Jeszcze wtedy nie miałem funduszy, aby je remontować. Kiedy już zgromadziłem pokaźną kolekcję, zdarzył się wypadek. W trakcie przedstawienia złamałem na scenie kręgosłup. Wyrok lekarzy był stanowczy: nigdy więcej nie wsiądziesz na konia ani na bryczkę. Miałem wtedy dwa konie zaprzęgowe. Trzymałem je w wynajętej stajni  na Polach Mokotowskich. Zostały sprzedane,  a z kolekcji 16 powozów rozdałem kolegom i znajomym 15 obiektów . Liczyłem, że trafiają  w dobre ręce. Jeden tylko śliczny zabytkowy polowiec (bryczka myśliwska) sprzedałem na SGGW razem z piękną zabytkową uprzężą. Jak Pani myśli ile powozów z tamtej kolekcji dotrwało do dziś?

PIB: Nie wiem. 15?

KS: Tylko ten który sprzedałem.

Zaraz po wypadku zająłem się reżyserią. Najpierw w dubbingu, potem w teatrze.

Od małego pasjonowała mnie także hodowla psów. W naszym  domu zawsze były psy i to zawsze ras myśliwskich. Uwielbiałem z nimi pracować ucząc je przeróżnych sztuczek, a co najważniejsze: posłuszeństwa. Zapraszano mnie z psami na polowania (do podkładania), aby służyły myśliwym. Moje psy brały udział w wielu filmach i spektaklach telewizyjnych. A  szczytem ich kariery i mojej jako tresera był „Miesiąc na Wsi” w Teatrze Małym. Zostałem także myśliwym- choć dziś nie wolno się do tego przyznawać.

Poczekam jak inna zwierzyna w ślad za dzikami zacznie wchodzić do miast, wtedy „miastowi” zaczną prosić myśliwych o pomoc i zaczną ich inaczej postrzegać. Ale zostawmy to.

Musiałem jednakowoż przywołać tu łowiectwo, bo to ono pozwoliło mi na finansowanie mojego hobby końskiego i pasji muzealnej. Z hobby zrobiłem zawód. Znałem się doskonale na akcesoriach łowieckich i co za tym idzie i na broni myśliwskiej i sportowej. Razem z żoną założyliśmy sklep myśliwski potem także hurtownię. Kręgosłup się zrósł jako tako więc powróciłem do swojej starej pasji – do koni.

Wtedy miałem swoje kolejne dwa konie do powozu. Córka zaczęła trenować ujeżdżanie. Kupiłem jej trzy ogiery do startów. Cieszyłem się, że moje dzieci pójdą w ślady naszych przodków. Także obydwaj synowie do dziś świetnie jeżdżą konno i powożą. A w ubiegłym roku moja 13 letnia wnuczka po raz pierwszy wzięła udział w dwóch międzynarodowych zawodach w powożeniu tradycyjnym. Wygrała je w swojej klasie pokonując nawet seniorów.

Ale wróćmy do tych 5 koni. Były one rozproszone po kilku stajniach w okolicach Warszawy. Traciliśmy mnóstwo czasu na dojazdy. I wtedy zapadła decyzja: kupujemy jakiś  upadły PGR (Państwowe Gospodarstwo Rolne), albo budujemy własną stadninę. Dzięki mojej mądrej żonie zwyciężyła ta druga wersja.

I tak od 25 lat mieszkamy 30 kilometrów od Warszawy i gospodarzymy na swoim.

Wybudowaliśmy nie tylko stajnię, ale i wozownię, a po dwóch latach  muzeum,.

Konie mają rozległe pastwiska, a ja stałem się nie tylko hodowcą ale i rolnikiem. Uwielbiam pracę na roli.

PIB: Hodowca, rolnik, muzealnik… Dużo ma Pan eksponatów w swoim muzeum?

KS: Przez 25 lat zgromadziłem 64 powozy, 8 sań, niezliczoną ilość rzędów konnych, siodeł i akcesoriów powozowych, 14 sikawek konnych i jedną drabinę strażacką (na kołach) z 1900 roku.

PIB: Wszystkie wymienione powyżej przedmioty znam, ale sikawki konne? Jak się znalazły w Pańskich zbiorach?

KS:  Zawszeod małego – pasjonowało mnie oglądanie pędzącej do pożaru straży.

Kiedy zorientowałem się, że brakuje mi w kolekcji sikawki, kupiłem jedną bardzo zniszczoną i odrestaurowałem. A kiedy wróciła po renowacji po prostu zakochałem się w niej i dla osłabienia mojej miłości w ciągu kilku lat miałem ich już 14.

PIB: Czy wszystkie obiekty w Pana kolekcji zostały odrestaurowane?

KS: Dawniej, kiedy jeździło się wyłącznie pojazdami konnymi, po każdym sezonie wiosenno-jesiennym remontowało się je. Tak samo sanie po zimie. Nazwałem swoje muzeum wozownią i postępuję ze wszystkimi pojazdami według pewnej zasady; Zwiedzając ją każdy może powiedzieć: chciałbym pojechać tym a tym powozem. I natychmiast możemy do niego zaprząc konie i sprawić przyjemność naszemu gościowi. Kiedy zdobędę jakiś powóz – zaraz go restauruję. W 90% są to zabytki, więc trzeba spełnić rygorystyczne warunki przywrócenia dawnego blasku: w zgodzie z  jego charakterem, a co najważniejsze z jego pierwotnym wyglądem. Dbam o każdy detal. Wszystkie eksponaty są sprawne technicznie.

PIB: Jak Pan zdobywa kolejne eksponaty? Właściciele sami się zgłaszają? Jeździ Pan po wsiach, dawnych dworach i pałacach jak kiedyś etnografowie? Bierze Pan udział w aukcjach?

Kiedyś, kiedy nie było internetu rzeczywiście jeździłem po stodołach, tak w Polsce jak i Czechach, Niemczech, Belgii, Francji i Holandii. Teraz śledzę pilnie ogłoszenia i aukcje.

Udało mi się uratować kolekcję 8 powozów zgromadzoną przez Stado Ogierów w Bogusławicach. Kiedy dowiedziałem się, że stado (w latach 2000) zbankrutowało, i że powozy zostały zastawione w banku, wykupiłem  – za zgodą Ministerstwa Kultury i Ministerstwa Rolnictwa – całą kolekcję.

PIB:  Poszła na to pewnie mała fortuna…

KS: Tak, bardzo dużo , ale nich  tak zostanie. Dziś wiele osób zgłasza się do mnie i proponuje sprzedaż swoich rodzinnych powozów. Niestety: jestem już kompletnie przytłoczony eksponatami i ograniczam zakupy tylko do tzw. białych kruków.

W ubiegłym roku wybudowałem kolejne piętro muzeum. I w ciągu paru miesięcy znów zacząłem cierpieć z powodu braku wolnej powierzchni ekspozycyjnej.

PIB: Dziś Pana Muzeum Powozów jest słynne – pewnie nie tylko w Polsce – czy są pośród eksponatów jakieś perełki? Wyjątkowe obiekty? Pana ulubione?

KS: O tak. Całą Kolekcję bogusławicką kupiłem właściwie dla jednego powozu. A jest nim brek Księcia Sanguszki, zamówiony przez niego w 1900 roku w renomowanej niemieckiej firmie. Jest to jedyny egzemplarz na świecie. To tak jakby dziś zamówić pojedynczy model jakiegoś wyścigowego samochodu. Ale w wypadku samochodów i tak samo powozów nie ważne kto i gdzie je wyprodukował, ale kto je użytkował. Kto nimi jeździł. Mam w swojej kolekcji powóz lando którym jeździł prezydent Ignacy Mościcki, mam wiktorię, którą jechał Józef Piłsudski, mam jedyny milord warszawskiej firmy Hertel, jedyną w Polsce drewnianą konną drabinę strażacką. I jedną z najstarszych sikawek konnych w Polsce pamiętającą czasy napoleońskie z 1812 roku.

PIB: Skoro są powozy, to trzeba nimi powozić. Powożenie stało się dyscypliną konkursową….

KS:  Jestem jedną z tych kilku osób, która przywróciła w Polsce konkursy tradycyjnego powożenia. Jeździmy wyłącznie powozami zbudowanymi do 1945 roku. Zawody te odbywają się od 30 lat w całej Europie. W 2012 roku zdobyłem tytuł mistrza Europy w Międzynarodowym Konkursie w Cuts pod Paryżem. Wystąpiłem wtedy słynnym brekiem Księcia Sanguszki zaprzężonym w piątkę koni. W 2018 roku ustanowiłem rekord Guinnessa powożąc dziesiątką koni (z własnej hodowli) w klin. Z tych dwóch występów jestem bardzo dumny.

PIB: Czy Pańskie eksponaty można wypożyczyć, na przykład, do produkcji filmowej  czy na pokaz albo na rekonstrukcję?

KS: Nie wypożyczam nic do filmów! Współcześni reżyserzy i scenografowie nie mają pojęcia o historii podróżowania. Uważają, że konie poruszały się wyłącznie galopem ! Bo to pięknie się filmuje. Nie szanują eksponatów. Remont jednego zabytkowego powozu to koszt co najmniej 30 tys. zł. A za wypożyczenie proponują grosze. Niech to robią inni. Ale pokazy, tam gdzie sam powożę, albo robią to moi wyszkoleni pracownicy – bardzo chętnie. Co roku organizuję tak zwane Korsa – przejazdy kawalkady historycznych zaprzęgów ulicami Warszawy. Brałem udział w widowisku na Stadionie Narodowym  z okazji odzyskania niepodległości. Wiozłem wtedy postać Józefa Piłsudskiego landem zaprzężonym w szóstkę koni.. Urządziłem przejażdżkę zabytkowymi powozami dla mieszkańców Skolimowa. Tam też w czasie wigilii prawdziwy Mikołaj przyjechał saniami, ale nie reniferami, a moimi klaczami. Kilkakrotnie jeździłem pięciokonnym zaprzęgiem Traktem Królewskim zbierając datki  i zachęcając do wpłacania 1,5% na Fundację Artystów Weteranów.

PIB: Na szczęście, jak Nam już Pan powiedział, Pana rodzina podziela Pańską pasję.

KS: Najważniejsze, że moja żona Monika akceptuje moją pasję i wspiera mnie. Moja córka Zosia była kilkakrotną mistrzynią Polski w ujeżdżeniu, dziś jest trenerką tej dyscypliny, syn Adam kiedyś znakomicie jeździł konno i jak tata bawił się w kaskaderkę, ale odpuścił i dziś prowadzi naszą rodzinną firmę. Syn Rafał świetnie powozi i jeździ konno, a pracownica – koniuszy w naszej stadninie, moja wychowanka Justyna Przyborowska, jest najwyżej utytułowaną damą w całej Europie, wygrywa nawet z panami powożąc zaprzęgami 2, 3, 4 konnymi, a i wspomniana wnuczka Lila  świetnie sobie radzi.

PIB: Jakie są Pana plany na najbliższą przyszłość – jakiś następny wymarzony eksponat? Rozbudowa muzeum? Duża impreza?

KS: Eksponatów już dosyć. Niebawem duża konferencja w Hiszpanii, potem Mistrzostwa Europy w Compiegne we Francji, Międzynarodowy konkurs w Sewilli, na jesieni Czechy. I wspaniałe dwie polskie imprezy: Międzynarodowy  konkurs w Koszęcinie w siedzibie  Zespołu Śląsk i  drugi w Niepołomicach. Ale w powyższych konkursach wystartują tylko Justyna i Lila. Ja niestety z powodu pracy w naszym Stowarzyszeniu od czterech lat nie trenuję, choć bardzo tęsknię i chciałbym znów zasiąść na koźle. Dodam tylko, że jestem sędzią międzynarodowym w powożeniu i jestem zapraszany na wiele konkursów w całej Europie. A moja codzienność (również i w przyszłości): codziennie, jako gospodarz, jestem wieczorem w stajni. Rozdaję wtedy po marchewce albo jabłuszku, a konie zawsze witają mnie rżeniem. Pańskie oko konia tuczy.

PIB: Dużo tych koni czeka na Pana w stajni?

KS: 14. Kilka w ostatnich latach odeszło na wiecznie zielone pastwiska. Z  żoną nie oddajemy i nie sprzedajemy naszych koni. Urodziły się u nas, pracują u nas, a więc mają prawo do godnej starości również u nas. Są naszą rodziną.

PIB: Czego Panu życzyć w związku z Pana pasją?

KS: Zdrowia i aby żona była dalej  tak wyrozumiała i żeby nasze wszystkie wnuki poszły w ślady swoich pradziadów.

 

rozmawiała Paulina Iwińska-Biernawska

Zobacz również